EGIPT- INFORMACJE PRAKTYCZNE
Czas trwania podróży: 30.01.2004-13.02.2004
Ilość uczestników: 3-6 osoby
Trasa: Warszawa-Hurghada-Luksor-Esna-Edfu-Kom Ombo-Asuan-Abu Simbel-Asuan-Asjut-Charga-Dahla-Farafra-Baharija-Kair-Hurghada-Warszawa
Koszt: samolot 1200 PLN/os i około 200 $
Waluta: 1 $=6,20ŁE
1 EUR=7,78-8,20ŁE
1 ŁE (funt egipski)=0,62 PLN
PRZEJAZDY
Transport Środek lokomocji Cena (ŁE/1 os.) Czas przejazdu
Hurghada lotnisko-Hurghada dworzec autobusowy Minibus 10 15 min.
Hurghada-Luksor autobus 20 4h 20min.
Luksor Prom przez Nil
Taxi do Doliny Królów i Królowych 2 x 1 10 5 min.
20 min.
Luksor-Karnak Minibus 2 x 0,25 15 min.
Luksor-Esna Pociąg II kl. 5 bakszyszu* 1h 30 min.
Esna Kaleche (bryczka) 1 10 min.
Esna-Edfu Pociąg 1* Ok.1h
Edfu Półciężarówka 1 10 min.
Edfu-Asuan Pociąg III kl. 1,25 (bilet do tylko Kom Ombo) dalej na gapę* 2 h 15 min.
Asuan-Kom Ombo Pociąg III kl. 0,85* 1 h 15 min.
Kom Ombo Pick-up 1 15 min.
Kom Ombo -Asuan Pociąg II kl. 17* 1 h
Asuan Prom na wyspę Kretchnera
Prom na wyspę Elefantynę
Asuan-Abu Simbel-Asuan Autokar (wycieczka zorganizowana zamówiona w hotelu) 50 11 h
Asuan-Asjut Pociąg III kl. 5,50* 9 h
Asjut Taxi dworzec kolejowy-dworzec minibusów 1,70 10 min.
Asjut-Oaza Charga Minibus 10 3h 30min.
Oaza Charga-Oaza Dachla (Mut) Minibus 7 2h 15min.
Oaza Dachla-Al Qasr-Oaza Dachla Minibus 2x0,5 2x30 min.
Oaza Dachla – Oaza Farafra Taxi 33 4 h
Oaza Farafra Wyjazd jeepem na pustynię 100 17 h
Oaza Farafra-Oaza Baharija Autobus 20 2h 30min.
Oaza Baharija Jeepem po okolicy 25 3h
Oaza Baharija-Kair Minibus 20 6h
Kair-Giza Autobus 2 40 min.
Giza-Mariotija taxi 1,5 5 min
Mariotija-Abu Sir minibus 1,5 30 min.
Abu Sir-Giza minibus 1,5 30 min.
Giza – Kair minibus 0,75 20 min.
Kair Autobus do dzielnicy muzułmańskiej
Taxi z dzielnicy muzułmańskiej (bazar El Dahar) do Centrum
Metro (Centrum-Dzielnica Kotyjska
Kair (stacja Heluan)-Tibin minibus 0,50 30 min.
Tibin-Al Badraszajn Taksówka zbiorowa 0,50 30 min.
Al Badraszajn-Sakkara minibus 0,25 30 min.
Sakkara-Abu Sir Minibus 0,25 10 min.
Abu Sir-Kair Minibus 1 30 min.
Kair Centrum-Kair Dworzec autobusowy taxi 1,70 10 min.
Kair-Hurghada autobusowy 55 6h
Hurghada(Ad-Dahar)-Hurghada lotnisko Taxi 8 20 min.
*- w pociągach korzystaliśmy ze zniżki na ITIC TEACHER
ZAKWATEROWANIE
Miasto Nazwa Hotelu Cena (ŁE/1 os.) Lokalizacja
Luksor Nefretiti
Venus 23 ze śniadaniem
13,5 ze śniadaniem Centrum, koło bazaru
Centrum, koło bazaru
Asuan Noorhan (dwa noclegi) 10 ze śniadaniem Koło Bazaru, 5 min. Od dworca kolejowego
Oaza El-Charga Aldar Al Bidaa 10 (bez śniadania) Koło dworca minibusów i bazaru
Oaza Dachla (Mut) Government Resthouse Hotel 5 (bez śniadania) Koło meczetu i przystanku autobusów dalekobieżnych
Oaza Baharija Deep Safari Hotel 10 (ze śniadaniem) W centrum przy przystanku autobusowym
Kair Select Hotel (3 noclegi) 15 (ze śniadaniem) Centrum (koło informacji turystycznej)
Hurghada See Waves Hotel 10 (ze śniadaniem) (Ad Dahar przy Corniche-nadmorskiej promenadzie)
BILETY WSTĘPU
Miejscowość Miejsce Cena (ŁE/1 os.)
Luksor Dolina Królów
Dolina Królowych 15*
Karnak Ruiny świątyni 10*
Esna Ruiny świątyni Chnuma 8
Edfu Ruiny świątyni Horusa 10*
Kom Ombo Ruiny świątyni Haroerisa i Sobka 5*
Wielka Tama Asuańska 10
Abu Simbel Świątynia słońca 39 (19*)
Al Qasr (Oaza Dachla) Medina (stare miasto) 3,30
Oaza Farafra Wycieczka na Białą Pustynię 100
Oaza Baharija Wycieczka jeepem po okolicy 25
Giza Piramidy 10*
Abu Sir Piramidy 5 (Bakszysz)
Meczet Sułtana Hasana 20 (10*)
Hurghada Przejażdżka łodzią ze szklanym dnem 33
*- Cena ze zniżką na ITIC TEACHER
EGIPT-DZIENNIK PODRÓŻY
Dzień 1 (piątek 30.01.2004)
W mroźny, styczniowy ranek o godzinie dziewiątej lotnisko w Warszawie żyje już własnym tempem, nadając mu właściwy rytm. Rozglądam się za współtowarzyszami podróży obserwując wlewające się tłumy do terminalu. Przy stolikach i na niewygodnych krzesełkach, zrezygnowane osoby czekają na autobus do miasta, bądź też na samolot w kierunku jedynie dla nich wiadomym. Na ich twarzach brak radości i entuzjazmu. Większość oczekujących to zapewne klienci biur podróży – część poleci ze mną do Egiptu – inni może nawet na krańce świata. By jednak polecieć do kraju faraonów, muszę odebrać bilety u agenta Selectoursu. Jestem niezadowolony, ponieważ będzie to możliwe dopiero o 10.00. Trudno, trzeba poczekać, pozostaje pokręcić się po lotnisku i poszukać towarzyszy podróży. Opłacało się, o 9.30 spotykam Gośkę, lecz gdzie Andrzej się podział? – niezły początek podróży. Zaczynam się denerwować – powinien przecież już być. Różne niepokojące myśli zaczynają wirować w myślach. Punktualnie o 10.00 jestem przy okienku, lecz zdezorientowana dziewczyna nie jest pewna, czy ma już wydawać bilety i jeszcze gdzieś dzwoni. Wreszcie ściskając w ręku bilety a nie ”kamyk zielony” jestem happy. Wszystko można zostawić z tyłu. Kiedy pasażerów z naszego samolotu zaczynają wpuszczać do odpowiedniej bramki, Andrzeja jak nie było tak nie ma. Próbuję dzwonić jeszcze na jego komórkę, lecz na próżno. W końcu o 10.30 powolnym krokiem wprawnego turysty wpada do hali. Ekipa w komplecie, czas wyruszać. Już spokojni, przechodzimy przez odprawę celną i łazimy po sklepach, by zabić czas i skrócić maksymalnie oczekiwanie. Radosna chwila wylotu wreszcie nadeszła.. Wchodząc do samolotu, upewniamy się jednak, czy skrzydła ma dobrze umocowane i czy nie odpadną po drodze. Jest dobrze, na nasze oko „fachowca” wszystko jest OK. Samolot jest mały i ładnie pomalowany, jednak w środku pozostawia niemiłe wrażenie i zastanawiam się, czy aby doleci. W małej puszce 180 osób zostaje poukładane jak sardynki. Dobrze, że przynajmniej w pozycji siedzącej. Ufamy jednak Arabskim liniom lotniczym i odlatujemy punktualnie o 12.00. Dosyć długo czekamy na jedzonko, a kiedy już dostajemy okazuje się, że ilość i jakość prowiantu nie każdego satysfakcjonuje (pierś z kurczaka, ryż, sałatka, dwie bułeczki, serek masło i ciastko). Do picia zaś kawa, herbata, soki i woda mineralna. Lot przebiega pomyślnie, terrorystów brak. Jednym słowem, bez ludzi Osamy totalna nuda. Motorniczy Abdul pełni funkcję trzymającego ster nienagannie. Ma bojowe zadanie, dowieźć bezpiecznie „pieniążki” na miejsce. Wreszcie komunikat – proszę zapiąć pasy, jesteśmy w Afryce. Podekscytowani, lądujemy o 16.30 przesuwając zegarki o godzinę do przodu. Temperatura 18-tu stopni przytula nas delikatnie i podpowiada, że jesteśmy na afrykańskiej ziemi.... Zamiast piasku góry naokoło nas witają. Śliczne afrykańskie góry, majestatycznie spoglądające na zdziwionych turystów oczekujących płaskiej pustyni i morza piasku. Jedynie chaos na lotnisku niemiłosierny – może on tylko w oczach turystów z Europy tak wygląda. Z wizą nie mamy żadnego problemu, kupujemy znaczki po 15 USD i wklejamy do paszportów. Dużą kolejkę sprytnie omijamy i bez żadnych ceregieli przechodzimy do odprawy obserwując tłum wtłaczający się samoistnie do środka.... .....Tłum wlewa się do terminalu powoli. Ludzi jest dużo. Ludzi jest dużo i dużo bagażu, ale nad wszystkim czuwają władze i nikt się nie prześlizgnie bez przejścia procedury. Urzędnicy trzymają morze ludzkich dusz pod kontrolą, wypuszczając „kranem” ledwie po kropelce. Za bramką jest już Afryka, tajemnicza i wyczekiwana...... Ziemia pozyskana, dar rzeki. Nadrzeczna oaza o powierzchni 35 000 kilometrów kwadratowych wyrastająca wśród liczącej milion kilometrów kwadratowych pustyni....... Jeszcze tylko krótka utarczka z gościem w toalecie żądającym bakszyszu, mimo napisu w trzech językach, iż WC jest bezpłatne, rozmowa z nieprzyjemną rezydentką z Selectoursu, nie godzącą się zabrać nas autokarem do miasta. (Daje nam tylko swój numer telefonu i mówi, by zadzwonić na dzień przed odlotem, aby upewnić się co do ewentualnej zmiany godziny powrotu) i rzucamy się w wir afrykańskiej przygody. Przygoda zaczyna się tuż za budynkiem lotniska, na postoju taksówek. Lekcja pierwsza targowania to próba zbicia ceny na dworzec autobusowy, które to ceny wahają się od 30 do 50 funtów za taksówkę. Taksówkarze niczym hieny, dopadają nas i biją się, broniąc innym dostępu do nowo pozyskanej „europejskiej bogatej padliny”. W końcu jeden z nich nas dopada i godzi się „zjeść nas” tyle, ile mu pozwalamy. Szczęśliwi z obrotu sytuacji jedziemy na dworzec autobusowy usytuowany w starej części Hurghady (Ad-Dahar). Dworzec przedstawia opłakany stan, jest mały, brudny i pełen kręcących się Arabów. Autobus ma być zaraz, ale to „zaraz” trwa 1,5 godziny. Ktoś nawet próbuje namówić nas na taksówkę, jednak dziwiąc się naszemu uporowi rezygnuje. Nieugięci i kłótliwi pozostaniemy do końca – cechy dla Arabów pozytywne. Łazimy po okolicy dworca i szukamy czegoś do jedzenia, obserwując inny świat. Inni ludzie, inaczej poubierani, inny kolor skóry, inny, nieznany język. Hałas i chaos to rzeczy, którymi Egipt nakarmił nas natychmiast, nie pytając, czy jesteśmy głodni i czy to menu nam odpowiada. A głodni byliśmy, głodni egzotyki w każdej postaci. Egzotyka, ach ta egzotyka, człowiek by łyżkami ją jadł. Na początku jednak jeszcze nieufni, próbujemy tej egzotyki z lekkimi oporami; pamiętając o zagrożeniach i bakteriach zaglądamy w falafel, czy czasem nas nie pozdrawiają owe bakterie. Bakterii nie spotkaliśmy. Ach to ludzkie gadanie. W końcu o 8.30 przyjeżdża autobus, do którego wciskamy się z wielkim trudem. Gośka siada w przejściu na podłodze opierając się o nogi jakiegoś faceta. Chłopaki zza Bałtyku i reszta turystów stoi czekając, aż ktoś wysiądzie i zwolni miejsce – wreszcie zmęczeni zajmujemy jedno na zmianę. Staramy się zasnąć; dopiero co było ciepło a już jest zimno. Następna rzecz do której będziemy przyzwyczajani – temperatura i jej kaprysy. W nocy okrutnie zimno, a w dzień upał. W porcie Safaga mijany pierwszy posterunek policji. Potem będzie ich już tylko więcej. Za oknami choć ciemno, rysują się ledwo widoczne kontury surowej pustyni. W połowie podróży robi się luźniej i możemy sobie wygodnie usiąść. Pasażerowie są sympatyczni – próbują z nami nawet nawiązać konwersację. Jeden z Arabów składa Gośce konkretną ofertę matrymonialną. Taka ich natura. Po długiej i męczącej podróży, około 2.00 w nocy przyjeżdżamy na miejsce. Spotkani Szwedzi postanawiają z nami poszukać jakiegoś hotelu. Miasto jest już pogrążone we śnie i tylko jasno oświetlone drzewa wzdłuż Nilu, opasane kolorowymi światełkami nas witają, a także mnóstwo policji, i taksówek, i mnóstwo światła. Wszystko jest oświetlone, i meczety, i domy, i wszystkie inne budynki. Wchodzimy do pierwszego spotkanego po drodze hotelu i dzwonimy do innych. Znajdujemy miejsce w hotelu Nefretiti w samym centrum miasta. Po obejrzeniu pokoi decydujemy się na pozostanie. Pokój jest w miarę czysty i co istotne - z własną łazienką. Na dobranoc palimy sziszę (fajkę wodną).
Dzień 2 (sobota 31.01.04) Luxor
Budzimy się około 7-ej. Z balkonu obserwujemy powoli budzące się do życia miasto... Miasto budzi się tak jak europejskie miasta budzą się w niedzielę - powoli, przy czym nigdy nie do końca. Miasta w Afryce mają zawsze przymknięte, zaspane oczy. W Egipcie w pobudce pomagają też dodatkowo ogłuszające śpiewy muezina wzywające do modlitwy.... Tylko Sven ma śpiwór i nie marznie w nocy. Różnice w temperaturze między dniem a nocą dochodzą do ponad 20C. Ku naszej radości, śniadanie dostajemy na dachu hotelu tworzącym a la taras (dostajemy płatki śniadaniowe, bułki, masło, dżem, jajko na twardo, serek do smarowania, kawę i herbatę). Po raz pierwszy z tarasu możemy też napawać się niezapomnianymi krajobrazami. Widok roztaczający się z dachu jest przecudny, zarówno na miasto jak i lewy brzeg Nilu. Wąski pas zieleni z mnóstwem smukłych palm po obydwu stronach rzeki kontrastujący z surową i nagą pustynią robi niesamowite wrażenie. Nawet mnóstwo śmieci na dachach nie jest w stanie zakłócić radości napawania się niecodzienną scenerią. A swoją drogą ciekawe, jak oni je wnoszą na dachy (tzn. te śmieci). Po śniadaniu idziemy na przystań, by przedostać się na drugi brzeg. Zaczepiają nas taksówkarze, którzy po drugiej stronie rzeki mają swoje lux autka. Oczywiście, ceny które nam proponują są nie do przyjęcia. W końcu dogadujemy się z małym chłopcem, którego brat ma taksówkę. Na promie przysiada się do nas japońska turystka z Tokio. Spędza z nami cały dzień. Po drugiej stronie rzeki wsiadamy do zdezelowanego Peugeota i jedziemy do Doliny Królów. Tuż przed wejściem, mnóstwo autokarów z turystami. Dosłownie wysypują się z samochodów i wsiadają do kolejki dla turystów. Są podwożeni raptem 400 m. Niestety musimy kupić bilety. Na każdy z nich można zwiedzić tylko 3 grobowce. Obchodzimy Dolinę Królów po górach w około i zwiedzamy kilka niesamowitych grobów (przy każdym bilecie odrywają róg, więc niestety nie można nic zakombinować). Po kilku godzinach łażenia jedziemy do Doliny Królowych obserwując zmieniające się co rusz krajobrazy. Dolina ta jest o wiele mniejsza od poprzedniej i dosyć szybko ją zwiedzamy podziwiając reliefy w kilku grobowcach. Szkoda, że nie można robić zdjęć. Zachodnimi Tebami nie zostajemy rozczarowani, a wręcz oczarowani. Wyjątkowe miejsce wśród nagich, pustynnych wzgórz, z grobowcami pokrytymi niezliczoną ilością wyjątkowych reliefów pozostanie nam na długo w pamięci..... Jesteśmy niestety zmuszeni poczekać na naszego taksówkarza, bo pojechał coś załatwić. W międzyczasie nachalni sprzedawcy próbują nam ciągle coś sprzedawać. Ceny od niebotycznych aż po śmiesznie niskie. Kierowca nie zapomniał o nas – jesteśmy przecież dzisiaj jego chlebodawcami. Podjeżdżamy z nim pod jego dom – zakupione mięso chce oddać żonie. Patrząc na otoczenie domu zastanawiam się, czy oni znają słowa porządek i estetyka. Patrząc zaś na domowników zazdroszczę im wewnętrznego spokoju i radości. Wyczuwalna jest również nadzieja, kiedy się zjawiamy. Żyją nadzieją, że jutro też przyjedzie turysta i da im na chleb, który pozwoli im przeżyć dzień następny. Jak pisał ks. Józef Tischner – wszystko, co najważniejsze, zależy od nadziei. Z małej nadziei człowieka powstaje przestrzeń ciasna, krótkie pielgrzymowanie, płytki wybór wartości w teraźniejszości; z nadziei wielkiej wyłania się przestrzeń rozległa, długie pielgrzymowanie, głęboki wybór teraźniejszości.... Wracając, kierowca proponuje nam wizytę w sklepie z alabastrem i papirusami oraz tani hotel, ale rezygnujemy. Podjeżdżamy pod prom i okazuje się, że taksówkarz żąda dużo więcej niż było umówione. Zaczyna się kłótnia. W końcu dajemy mu po 10ŁE od osoby... Umowy ustne jeszcze chyba tutaj nie obowiązują. Dobrze, że nie skończyło się na rękoczynach. Płyniemy z powrotem promem na wschodni brzeg Nilu i od razu jedziemy minibusem do Karnaku. Ponownie przedzieramy się przez całe masy turystów, a w tłumie trudno przecież robić dobre zdjęcia. Kiedy robi się już ciemno, tą samą drogą wracamy do hotelu. Zabieramy bagaż zostawiony rano w recepcji i przenosimy się do tańszego hotelu – Wenus – w samym centrum. Po rozlokowaniu się w hotelu idziemy na spacer, po drodze wstępując na piwo i lody. Jedni palą oczywiście sziszę a reszta wynajduje ciastka z cukrem i objada się nimi popijając sokiem z kokosa. Prawdziwi turyści. Musimy się jeszcze dowiedzieć o pociągi do Asuanu, w którym to mieście jest bardziej niebezpiecznie dla turystów. Japonka nie chce zostać porwana i leci samolotem – jej wybór. Ponoć powiadają, że terrorystów nie stać na samoloty w Egipcie. W hotelu umawiamy się na śniadanie.
Dzień 3 (niedziela 1.02.04) Luxor-Esna-Edfu-Kom Ombo-Asuan
Pobudka już o piątej, wody ciepłej brak a o śniadaniu można zapomnieć. W recepcji śpi trzech facetów – przy próbie ich obudzenia ani drgną. Dworzec jest blisko centrum, niecałe 10 minut drogi od hotelu. Na dworcu każdy podaje nam inną godzinę odjazdu pociągu. Czekamy półtorej godziny. Wreszcie nadjeżdża i wsiadamy do drugiej klasy. Są nawet obracane siedzenia. Nie płacimy za bilety, a jedynie dajemy konduktorowi „w łapę”. Do Esny jedziemy około 1,5 godziny, po czym na piechotę udajemy się do Horus Temple. Przechodzimy przez bardzo długi most na Nilu, po którym mnóstwo statków wycieczkowych z turystami podąża do Asuanu. W centrum miasta mnóstwo ludzi, jest święto. Stanowimy nie lada atrakcję. Widać, że rzadko zaglądają tu turyści. Czujemy atmosferę tego niezwykłego miejsca, egzotyka w stu procentach – a bałagan, smród i bród w dwustu. Dzieciaki pozdrawiają nas i nikt nie woła o bakszysz. Szukając kasy biletowej dochodzimy nad sam Nil, gdzie również została pobudowana przystań dla statków. Znowu kupujemy 3 bilety na dwie legitymacje nauczycielskie. Koło świątyni usytuowany jest bazar, gdzie robię zakupy. Ktoś prowadzi nas jeszcze do kościoła koptyjskiego, a po drodze starszy dziadek zaprasza nas do zwiedzenia swojego warsztatu olejowego. Pokazuje nam jak się wyciska olej z ziarna sezamu. Potem kalecze (bryczką) jedziemy za 3ŁE do mostu. Niestety przez most zmuszeni jesteśmy przejść na piechotę, a do dworca jeszcze spory kawałek. Na dworcu okazuje się, że musimy zaczekać godzinę, więc idziemy do naczelnika stacji zagotować sobie wodę i postanawiamy zjeść jakieś zupki. Sympatyczny naczelnik robi sobie z nami zdjęcie i prosi o przysłanie. Wodę gotujemy grzałkami, a zupki w proszku smakują jak najlepsze potrawy. Po sympatycznym rozstaniu przyjeżdżamy do Edfu. Musimy tylko gdzieś zostawić bagaże. Idziemy więc do kierownika stacji, ale on kończy pracę i prowadzi nas do knajpy dworcowej. Tu jednak właściciel chce 5 ŁE, więc rezygnujemy i przechodzimy na drugą stronę torów do kas biletowych. Miły urzędnik pozwala nam zostawić plecaki. Teraz musimy dostać się do miasta. Idziemy na skróty, potem schodami w górę na estakadę i zatrzymujemy busa. Jedziemy do świątyni Horusa. Bilet wstępu 20ŁE, ale udaje nam się nabyć go za 10ŁE. Nie honorują niestety legitymacji. Zwiedzamy świątynię szybkim tempem i łapiemy pick-upa z powrotem na dworzec. Tempo zwiedzania i słonia zwaliłoby z nóg. U sympatycznego Araba w turbanie kupujemy bilety za śmiesznie małe pieniądze i czekamy na peronie. Mamy nadzieję, że policja nas nie odstawi jak piszą w przewodniku. Przygląda nam się 5-ciu policjantów, o czymś rozmawiają przez telefon, ale na szczęście nic się nie dzieje. W pociągu jemy małą przekąskę: konserwę i chrupki i popijamy wodą. Nie decydujemy się wysiąść w Kom Ombo, ponieważ robi się ciemno. Trudno zrozumieć czemu słońce tak szybko zachodzi, może jest zmęczone upałem. W ciągu kilku minut ze słonecznego dnia robi się ciemna noc – niesamowite... Pociąg jedzie cały czas przez pustynię tuż nad samą życiodajną rzeką. Czasem widać jakąś wieś i dzieci grające w piłkę. Obserwując życie przy rzece, łatwo zrozumieć jak cennym jest ona darem. I przekonać się zarazem, że zwykła, mała szklanka wody to nie to samo co w Europie. Jedziemy do końca, ale tuż przed stacją końcową jest awaria i stoimy prawie godzinę. Szukamy hotelu, dosyć długo chodząc wzdłuż bazaru, jednak jak dla nas wszystkie są za drogie. Hotel Keykeny, który poleca nam przewodnik jest bardzo drogi – pokój 3-osobowy 10 euro. Wracamy więc do hotelu, który oglądaliśmy na początku. Pokój okazuje się dosyć przytulny, z łazienką i o dziwo czystą pościelą i ciepłą wodą. Bazar jest bardzo długi – ciągnie się kilka kilometrów. Przechadzając się po nim szukamy czegoś do zjedzenia. Znajdujemy kofte kebab. Na koniec idziemy na fajkę. W palarni sziszy jak zwykle mnóstwo ludzi – nie tylko miejscowych. W hotelu mamy nawet Internet. Znowu idziemy późno spać.
Dzień 4 (poniedziałek 2.02.04) Asuan
Pobudka przed siódmą i typowe śniadanie (serek, dżem, chleb i herbata). Idziemy na dworzec kolejowy i kupujemy bilety do Kom Ombo. Bilety tanie jak barszcz. Na peronie całe rodziny – chyba wracają z tego święta, o którym wspominali wcześniej. Na miejsce dojeżdżamy po 45 min. Wysiadamy i idziemy na piechotę, chociaż jest to spory kawałek. Po drodze trafia się nam spora okazja, łapiemy stopa „furę z osłem” i podjeżdżamy dobre 3 km. Właściciel chce zapłaty, ale gdy pokazujemy mu 1ŁE to nas wyśmiewa, więc jak nie to nie. W szybkim tempie zwiedzamy ruiny nad Nilem, gdzie spotykamy tylko 4 białych. Na terenie ruin robimy sobie piknik, czym wzbudzamy zainteresowanie miejscowych turystów. Z powrotem wracamy inną drogą. Towarzyszą nam dzieci, które nie dostawszy nic rzucają w nas kamieniami. Po 2 km dochodzimy do drogi. Tu spotykamy policjanta, który usiłuje zatrzymać dla nas jakieś auto. W międzyczasie przejeżdża pociąg, ale nie mamy szans go dogonić, bo stacja jest zbyt daleko. Wsiadamy do pick-upa do Kom Ombo i tam czekamy na pociąg. Ma być za chwilę....... Chwila w Afryce różni się od chwili w Europie. Dla Europejczyka, chwila to taki okres czasu, w którym nie da się nic zrobić. Gdy się mówi, że coś się wydarzy za chwilę, to ma się na myśli, że upłynie tak mało czasu, że już nic się w nim nie może stać. W Afryce chwila trwa znacznie dłużej. Na początku jest to trochę irytujące, ale gdy już się dostosuje do tego odczuwania chwili, już nie przeszkadza. Dzień ma prawie taką samą długość przez cały rok, niedziela wygląda jak wtorek, zima podobna jest do lata. Monotonia zamazuje granicę między chwilami. Nie dość, że chwile się wydłużają, to jeszcze sklejają się ze sobą. Zegarki nie są w modzie, więc trudno o jakieś precyzyjniejsze określenie czasu niż "zaraz" czy "rano". Nie wiadomo więc, kiedy odjedzie pociąg, ale skoro dzień składa się tylko z kilku zlepionych ze sobą chwil, nie jest to takie istotne.... Na stacji pełno ludzi – biletu nie sposób kupić. Po 13-tej nadjeżdża pociąg, ale tylko II klasa. Wsiadamy i ku naszemu zdziwieniu zastajemy wygodne klimatyzowane wagony. Gdy przychodzi konduktor, chcemy dać mu „w łapę”, ale on o dziwo się nie zgadza. I zaczyna się szarpanina. Tłumaczy nam ile mamy zapłacić, do tego dopłata za wypisanie biletu (6ŁE) + 11 za osobę ze zniżką. Żadne argumenty nie pomagają. Chcemy po przyjeździe do Asuanu iść do naczelnika, bo uważamy że to dużo za dużo, ale po chwili rezygnujemy - szkoda czasu. Tym razem wygrał konduktor. Potem zwiedzamy Kitchner Island i Elefantynę. Pełno turystów, chcemy się przejechać feluką, jednak mając odmienne zdania rezygnujemy. Idziemy zatem na prom lokalny i przez pomyłkę zamiast na Elefantynie, lądujemy na wyspie Kitchnera. Trudno zrozumieć o co tu chodzi, zatrzęsienie turystów i miejscowych, a do WC nie sposób wejść. Wyspa jest wprost zdeptana przez ludzi. Warto było jednak się pomylić bowiem z wyspy rozpościera się cudowny widok na grobowce i klasztor Św. Szymona i Mauzolaum Agi-Khana na wielkiej kilkuset metrowej wysokości piaszczystej wydmie. Widoki zapierające dech w piersiach. Muzeum i ruiny zwiedzamy już sami. Zbliża się godzina zamknięcia, więc można robić zdjęcia bez turystów. Pod wieczór spacerujemy po wiosce nubijskiej, po czym wracamy do Asuanu. Przechadzamy się jeszcze po bazarze w poszukiwaniu czegoś zjadliwego. Jemy kurczaka, kartofle w sosie pomidorowo-paprykowym, ryż i chleb. Na koniec obowiązkowa fajka i egipskie ciastka. Dzisiaj idziemy wcześniej spać, ponieważ jutro musimy wstać już o 3-ciej nad ranem.
Dzień 5 (wtorek 3.02.04) Asuan-Abu Simbel-Asuan
Pobudka o 3-ciej. Jesteśmy zaspani, ale nie mamy wyjścia. Dostajemy nawet śniadanie. Punktualnie przyjeżdża po nas busik, który zbiera turystów po hotelach i dowozi na bulwar nad Nilem, gdzie formuje się konwój do Abu Simbel. Wyjeżdżamy o 4.10, jest ciemno i zimno, wszyscy usypiają, a o 7.15 jesteśmy już na miejscu. Tu ze wszystkich autobusów wysypują się turyści, całe masy a my wśród nich. Kolejka do kasy i kolejka do WC przeogromna. Nasze legitymacje są respektowane, ale Andrzejowi nie udaje się wejść mimo naszych kombinacji, niestety facet go poznaje. Na zwiedzanie mamy tylko 1,5 godziny, ale w sumie nam to wystarczy. Trudno uwierzyć, iż świątynie zostały uratowane przed zalaniem po zbudowaniu Wysokiej Tamy Asuańskiej. Wyglądają, jakby stały w tym miejscu od wieków spoglądając leniwie na spokojne wody jeziora Nasera. Po w miarę spokojnym zwiedzaniu wracamy do naszego busa i ponownie tworzymy konwój. Konwój składający się z 17 samochodów mknie z szybkością 130-170 km/h. Czemu konwój – by mieć przewagę nad terrorystami atakującymi zagranicznych turystów. Cały czas jedziemy przez pustynię. W oddali pojawiają się jeziorka, ale to tylko złudzenie optyczne. Następny punkt programu to Tama Assuańska. Tu mamy tylko 15min. na zwiedzanie. Niestety nie możemy zobaczyć jej w całości. Jest mnóstwo wojska, odbywa się jakieś święto. Na koniec wyspa File. Kierowca mówi nam, że nie warto tam płynąć. Oczywiście są tłumy. Chcemy gdzieś usiąść i wspinamy się na skały, lecz żołnierze widząc to zawracają nas i siadamy na ławce obok przystani. Mamy jeszcze trochę czasu, więc chodzimy po straganach i denerwujemy kupców. O 15-tej jesteśmy z powrotem w Asuanie. Rozdzielamy się, aby każdy mógł swobodnie zrobić zakupy. Nachalność sprzedających jest okropna. Nie można spytać się o cenę, bo od razu wyjmują towar i go siłą wciskają. Sporo tu turystów, przeważają Nubijczycy - czarni z szerokimi, lekko spłaszczonymi nosami. Wieczorem siedzimy w hotelu i czekamy na godzinę odejścia nocnego pociągu do Asjut. Na dworcu znowu tłumy, ludzie się kłębią a kiedy nadjeżdża pociąg tłum pociąga nas i wpycha do wagonu. Trzeba uważać aby nie oberwały się paski od plecaków. Andrzejowi udaje się jakoś przecisnąć i zająć nam miejsca. Podróż na stojąco przez 9 godzin nie byłaby zachęcająca. W pociągu mnóstwo ludzi, większość to faceci. Okno w drzwiach jest wybite i marzniemy niesamowicie. W pozostałych wagonach podobnie. Nie sądziliśmy, że mogą być takie wahania temperatury. Po pociągu chodzą sprzedawcy herbaty, ciastek, papierosów, bułeczek z sezamem i nawet rajtuzów. Oferują swój towar wrzeszcząc na cały wagon. Toalety pożal się Boże. Najwyższy czas, by ktoś uświadomił im, iż ze zdobyczy cywilizacji należy korzystać w inny sposób i nie należy sikać do umywalki, bo to nie ładnie.
Dzień 6 (środa 4.02.04) Asjut-El Charga
Noc była straszna, ale warta tej podróży. Lądujemy w Asjut o 7.50. Wyjście z pociągu stanowi taki sam problem jak wsiadanie. Ledwo udaje nam się wysiąść. Oni chyba nie wiedzą jak się wsiada i wysiada. Chcemy się dowiedzieć o autobus do Oazy El-Charga i udajemy się na dworzec autobusowy. Towarzyszy nam policjant z policji turystycznej i pomaga nam w dogadaniu się. Okazuje się, że przed 15 min. uciekł nam autobus. Wracamy na dworzec i policjant wsadza nas do taksówki, która ma zawieźć nas na dworzec autobusowy. Oczywiście towarzyszy nam eskorta policyjna złożona z sześciu samochodów. Nie sądziliśmy, że będziemy mieć taką obstawę, ale może to i lepiej. Asjut to wylęgarnia ekstremistów. Na postoju minibusów mamy chwilę czasu, aby zjeść śniadanie: ser Feta i woda. Oczywiście wszystko smakuje, jeśli jest się głodnym . Około 8.30 wyjazd na dziką pustynię, która jest bezlitosna dla nieprzygotowanego turysty. Droga prowadzi cały czas przez jałowe tereny pozbawione jakiejkolwiek roślinności – iście księżycowy krajobraz, tylko co jakiś czas zatrzymujemy się na punktach kontrolnych. Za każdym razem pytają nas w jakim hotelu będziemy spać. Dostrzegamy wreszcie pierwsze zabudowania i zieleń. Jesteśmy na miejscu. Kierowca podwozi nas pod sam hotel, w samym centrum, blisko bazaru i dworca autobusowego. Właścicielka chce nam dać pokój jednoosobowy i dwuosobowy i jest bardzo zdziwiona że chcemy spać w jednym. Twierdzi, że wszystkie pokoje są zajęte. Kiedy idziemy obejrzeć pokój, okazuje się, że w hotelu jest pusto. Potem proponuje nam pokój na 1-szym piętrze bez ciepłej wody. Chyba to kłamanie ma we krwi. Cały czas ściemnia. W końcu daje nam 3-osobowy pokój bez łazienki (wszystkie łazienki w hotelu należą do nas za 30 ŁE). Hotel jest obskurny i brudny, ale nie chce nam się szukać dalej. Cywilizacja zapewne jadąc przez pustynię częściowo się zagubiła i zmęczona dotarła w opłakanym stanie, a technika i kultura w oazach chodzą zupełnie odmiennymi ścieżkami, czasem na siebie wpadając ...... Afryka jest przykładem niszczącego spotkania kultury z techniką, z którą ta kultura nie może sobie poradzić. Europa reagowała na wszelkie wynalazki jak na zagrożenie. Była niechętna zmianom, zanim przyjęła wynalazki, oswajała je. Afryka nie miała na to czasu, a osiągnięcia Europy zbyt różniły się od tego, co znała. Była zbyt zapóźniona i zbyt wielka, żeby je oswoić..... Trochę odpoczywamy i idziemy zobaczyć miejscowe klimaty i zwiedzić zabytki. W świątyni Hibis spotykamy miejscowych turystów, którzy zadają nam ciągle te same pytania. Słońce świeci dosyć mocno, ale wiatr troszkę zmniejsza uczucie wysokiej temperatury. Po obu stronach drogi gaje palmowe i lepianki, które w naszym kraju po pierwszym deszczyku by się rozsypały. Słońce tradycyjnie zachodzi bardzo szybko, więc chcemy zobaczyć jeszcze ruiny świątyni ptolemejskiej Nodura. Musimy się pospieszyć i wybieramy drogę na skróty przez gaj palmowy. Błądzimy. Wydaje się, że to taki mały gaj palmowy a nie możemy odnaleźć drogi. Spotykamy faceta na rowerze - prowadzi nas do drogi i wsadza nas na ciężarówkę, która podwozi nas gratis do centrum. Z Andrzejem idziemy jeszcze na bazar, a reszta zapewne jest gdzieś na fajce wodnej i uzupełnia notatki. Wybór owoców i warzyw jest mały, ale za to mnóstwo daktyli. To istne zagłębie daktylowe. Na kolację zjadamy jeszcze kanapki z czymś z puszki i żółtym serem. To jeszcze zapasy z Polski.
Dzień 7 (czwartek 5.02.04) El Charga – Dachla (Mut)
Wstajemy późno, dopiero przed 7-ą. Komórka Andrzeja nie była przestawiona z poprzedniej nocy. Po raz pierwszy nie marzniemy, wzięliśmy dodatkowe koce z innego pokoju. Właścicielka, kiedy zobaczyła, że chodzimy po pokojach (a tylko w jednym na balkonie rozwiesiliśmy pranie) pozamykała do nich drzwi na klucz. Śniadanie robimy sobie w pokoju - kisiel instant, zupki chińskie i kaszkę manną. Każdy coś innego. Po śniadaniu udajemy się na dworzec, który mamy tuż obok hotelu, w zasięgu ręki. Od razu zostajemy załadowani do minibusa. Kiedy Gośka chce usiąść z tyłu, między dwoma facetami, kręcą nosami i każą jej usiąść z innymi kobietami. Podróż trwa tylko ponad 2 godziny i zostajemy wysadzeni na głównym skrzyżowaniu w Mut, gdzie kierujemy się do informacji turystycznej. Bardzo miła i w miarę dobrze mówiąca po angielsku dziewczyna, udziela nam wszelkich informacji i podaje nan namiary na jedyny hotel w mieście: Government Guest House, za 5ŁE na osobę. Dziadostwo, standard poniżej wyobrażeń – istny chlewik. Trudno sobie wyobrazić, by na pustyni hotel nie był sprzątany od 30 lat. Piach i pył, jeśli pomoże wiatr potrafią wedrzeć się nawet do najbardziej strzeżonych zakamarków domu. Ale tym razem nam to wystarczy. W oknie dziura, którą zastawiamy kocem. Łazienki nie ma, jest tylko „prysznic” w miejscu przypominającym WC. Woda o dziwo jest ciepła, z gorącego źródła. Do picia zaś jest uzdatniona w baniaku. Toaleta turecka, więc nie ma problemu. Po załatwieniu formalności związanych z meldunkiem, wybieramy się do Al. Qasr – muzułmańskiej osady wzniesionej na rzymskich fundamentach. Bardzo ciekawe jest tu Stare Miasto i Medresa. Przy białym meczecie dopada nas przewodnik i oferuje swoje usługi. Faktycznie, bez niego nie zwiedzimy Medresy. On ma do niej klucze. Targujemy się, gdyż żąda 20 EŁ, jednak w końcu godzi się na 10EŁ. Naszym zdaniem to i tak dużo za dużo. Z powrotem wracamy pikapem.... Ile osób mieści się w pikapie? Siedem, osiem - właściwie nie ma ograniczeń. Można siedzieć po lewej stronie kierowcy, wisieć na nim z tyłu, gdzie kto chce.... Wysiadamy przy gorących źródłach a raczej źródle. Wyobrażaliśmy sobie prawdziwe źródła a znajdujemy jedynie hotel i źródło mieszczące się w basenie, w którym pływa kilku turystów. Pokój ze śniadaniem i obiadem - bagatela 56 euro. Wracamy auto stopem do Oazy. Mamy czas, aby pospacerować po starej części Mut. Kobiety i dzieciaki pozdrawiają nas i chętnie zezwalają na zdjęcia. Budynki rozsypują się, a wokoło pełno śmieci. Zemsta faraona dopada moich współtowarzyszy po kolei. Chyba nie ma mocnych. Pijemy przecież przez cały czas wodę przegotowaną. Dzisiejszą kolację jemy w prawdziwej restauracji Abu Mohammed. Zamawiamy specjały kuchni egipskiej : zupę z pomidorów, z cebuli, frytki, smażone i duszone warzywa i kushari, mieszanka z makaronu, ryżu, soczewicy, cebuli i ostrego sosu. Bardzo smaczne, ale płacimy za te specjały aż 40 EŁ. Czekając na potrawy, oglądamy wpisy gości, prowadzone w księdze od 17 lat. My też się tam wpisujemy. Właściciel dumny jest ze swojej restauracji. Wieczorem już w hotelu, chcąc zagotować wodę, stwierdzamy, że w naszym pokoju nie ma gniazdka. Na szczęście znajdujemy je w innym pustym pokoju. i znowu kolejna noc pod rozgwieżdżonym afrykańskim niebem. Mamy nadzieję, że nie zmarzniemy przez tę dziurę w oknie.
Dzień 8 (piątek 6.02.04) Dachla – Farafra
Wstajemy po 5ej, ale jak się okaże i tak za późno, bowiem ucieka nam autobus. Zabraknie nam tylko 5 minut. W nocy marzniemy jak diabli. Nawet nie bierzemy prysznica, jest tak zimno. Robimy tylko szybko kanapki z serem. Okazuje się jednak, że nawet nie ma minibusów. Pozostaje nam tylko taksówka. Gośka jak zwykle siada w czj-khane i pali szisze, a Andrzej jest wściekły i idzie na poszukiwania jakiegoś transportu na główne skrzyżowanie. Jedynie ja się nie przejmuję tą całą sytuacją, jeśli nie dziś to jutro pojedziemy dalej. Gośka troszkę czuje się winna, bo gdyby nie te kanapki, które wymyśliła zrobić.................to może zdążylibyśmy na ten autobus. Ale przecież w dobrej wierze. Andrzej wraca z bezowocnych poszukiwań. Prowadzimy negocjacje z taksówkarzem i po długotrwałych negocjacjach w końcu dogadujemy się. Stanęło na 100EŁ, a na początku chciał 300EŁ. Taksówka jest bardzo stara, gruchot pewnie ma 40 lat (Peugeot, biegi w kierownicy), ale kierowca jedzie dosyć szybko. Droga prowadzi przez pustynię. Prawie nie mijamy żadnych samochodów. Taksówkarz majstruje coś przy radiu, potem obcina sobie paznokcie u rąk, więc Gośka proponuje mu, że poprowadzi. Nie chce się zgodzić, ale ulega. Chyba nie bardzo może mu się pomieścić w głowie, że kobieta może potrafić prowadzić auto i do tego grać na organkach. Po 100km pierwszy check point (punkt kontrolny). Zmiana za kierownicą. Arab prowadząc auto a to skubie sobie włosy na twarzy, a to zakrapla krople do oczu i reperuje wentylator i to wszystko jadąc ponad 100 km/godz. Po drodze krótki przystanek na sziszę i do WC. W Farrafrze kierujemy się do hotelu El Badawija, który organizuje wyjazdy na Pustynię Białą. Poznajemy tu 2 Amerykanów (Heidi i Andrew), z którymi wspólnie bierzemy jeepa na safari. W hotelu w toaletach są prysznice, więc można się odświeżyć. Ponieważ mamy jeszcze czas do odjazdu, idziemy zwiedzić Muzeum Badara i pospacerować po gajach palmowych zwanych dumnie Ogrodami Farrafry. Kiedy jeep jest zapakowany, wyruszamy w drogę. Przed nami nocleg na Białej Pustyni, obserwowanie zachodu i wschodu słońca oraz podziwianie niesamowitych form skalnych. Kierowca, Ahmed zatrzymuje się, kiedy tylko chcemy zrobić zdjęcia, oraz aby nazbierać drewna na ognisko. Czasami spotykamy inne jeepy z turystami. Obóz rozbijamy w zagłębieniu, każdy dostaje materac, śpiwór i 2 koce a Ahmed szykuje kolacje: najpierw rozpala ogień z wyschniętych konarów nazbieranych po drodze. W jednym garnku dusi kartofle z cebulą i koncentratem pomidorowym oraz kostką Knorra (nawet na pustyni chemia dominuje) a w drugim ryż, wcześniej podprażony na oliwie. Jedzenie jest wspaniałe i smakuje super. Może też i dlatego, że w takiej scenerii, pod rozgwieżdżonym afrykańskim niebem. Długo jeszcze rozmawiamy z Ahmedem i Amerykanami.
Dzień 9 (sobota 7.02.0) Biała Pustynia – Farafra – Baharija
Ahmed budzi nas przed 6.30, by zobaczyć wschód słońca. Jeszcze jest chłodno. Gromadzimy się wokół ogniska i pijemy gorącą herbatę. Świetnie rozgrzewa. Ahmed kładzie chleb (podpłomyki) na chwile w ognisko, a potem jemy go z dżemem i serem feta. Jest też herbata z mlekiem. Po śniadaniu pakujemy bambetle i odjeżdżamy. Po drodze robimy jeszcze trochę zdjęć. Widoki są niezapomniane, dopiero tutaj zrozumiałem powiedzenie, że coś zapiera dech w piersiach. Krajobrazy iście księżycowe. Wracamy do hotelu. Niebawem będzie przejeżdżał autobus, więc mamy nadzieję, że się zatrzyma. Policjant stojący przed hotelem, ma nam w tym dopomóc. Wreszcie nadjeżdża, ale jest pełen. Mimo tego, ładujemy się do środka. Stoję na jakichś pakunkach i prawie wiszę w powietrzu. Próbuję usiąść na plecaku, ale za długo nie wytrzymuję. Inni też się męczą. Jakoś pokonujemy tę 4-ro godzinną podróż. W centrum oazy, podchodzi do nas właściciel nowego hotelu i zaprasza do siebie. Mieści się on tuż koło przystanku (Deeb Safari Hotel). Wszystko jeszcze nowe, nawet pościel, duża kuchnia wyposażona w garnki i talerze. Tyle, że pokój bez okna. Na patio miejsce na ognisko i grill. To najlepszy hotel, w którym spaliśmy i tylko 6zł za osobę i to ze śniadaniem. Właściciel, rzekomo posiada dużo pieniędzy, zaprasza nas na wycieczkę po okolicy oraz zawozi nas do gorących źródeł, po bardzo atrakcyjnej cenie. Kąpiemy się. Wieczorem proponuje nam jeszcze jakąś atrakcję u Beduinów, jednak rezygnujemy. Nie mamy do niego zaufania. Zemsta faraona po trochu dopada nas wszystkich. Ale najważniejsze, że nie jest aż tak tragicznie.
Dzień 10 (niedziela 8.02.04) Baharija – Kair
Pokój jest bez okna, więc nie wiadomo która jest godzina. Możemy pospać, transport do Kairu mamy dopiero o 11-ej. Śniadanie iście królewskie: herbata, chleb podgrzany, 3 rodzaje sera (feta, „oscypek” i serki do smarowania) miód i dżem. To chyba jakaś promocja lub reklama hotelu. I to wszystko z noclegiem za 10 EŁ, czyli 6zł. Bus już czeka na nas, ale gospodarz przychodzi na koniec, wygląda na skacowanego, żegna się, a my obiecujemy mu, że podamy namiary na jego hotel do Internetu. Zarobić nie zarobił, ale reklama jest. Słowa dotrzymaliśmy. Bus podjeżdża pod sam hotel, zupełnie niepotrzebnie. Ładujemy się do środka. Jeździmy po oazie i zbieramy pasażerów. Niektórzy są jeszcze w piżamach, jeszcze nie gotowi. Jeszcze się szykują.....żegnają z najbliższymi. Pożegnanie matki z synem wyruszającym na poszukiwanie pracy w Kairze na długo pozostanie nam w pamięci. Trudno by szukać podobnych tak wzruszających gestów w Europie. Kiedy wreszcie jest komplet, ruszamy. Droga przez pustynię biegnie wzdłuż torów, po których jeszcze jeżdżą pociągi. Zatrzymujemy się tylko jeden raz, w „zajeździe”, okna przyciemnione, bo nie myte od nowości. Można coś zjeść, skorzystać z WC lub zapalić sziszę. Można też skierować swoje modły w stronę Mekki. Do Kairu przyjeżdżamy gdzieś około 18ej i lądujemy na przedmieściach Gizy. Teraz to dopiero zaczyna się dżungla, nikt nie mówi po angielsku, a musimy się dostać do centrum Kairu...... Kair to miasto, w którym mieszka około 18 milionów ludzi, a w ubogich dzielnicach na kilometr kwadratowy przypada 100 000 osób. Jak się później okaże, Kair ma wiele twarzy. Splatają się tutaj starożytne piramidy w Gizie ze wspaniałymi muzeami i meczetami, luksusowymi hotelami oraz dzielnicami biedy i nędzy, gdzie nie prowadza się wycieczek, a indywidualny turysta prowadzony jest wzrokiem miejscowych z ciekawością i zarazem nieufnością....... W końcu jest bus do metra, potem kilka przystanków do stacji metra Attaba (centrum Kairu), gdzie znajdujemy informację turystyczną (o dziwo jeszcze otwarta) i prosimy panią, by nam podzwoniła po okolicznych hotelach. Po kilku telefonach, znajdujemy miejsce w hotelu Select, prowadzonym przez Palestyńczyków, niedaleko informacji turystycznej i Synagogi Żydowskiej, która jest pilnowana przez wojsko. Hotel jest obskurny, mieści się na 8 piętrze, okna wychodzą na ruchliwą ulicę, ale co tu można wymagać za 15ŁE od osoby. Jest tylko jedna łazienka na 10 pokoi. Na szczęście nie wszystkie są zajęte. Przy Zemście Faraona byłoby to okropne nie móc się dostać do WC. Rzucamy plecaki i udajemy się na poszukiwanie banku, sklepu i czegoś do zjedzenia. Po drodze spotykamy faceta, naganiacza do sklepu z perfumami i papirusami, świetnie mówi po polsku. Pijemy herbatę i kupujemy perfumy wraz z buteleczkami. Właściciel cały czas podrywa Gośkę, robi jej propozycje, ale mu mówi, że ma 2 mężów. Jest tak zdezorientowany, że stracił mowę – w kraju muzułmańskim to mąż może mieć kilka żon. Zmęczeni wracamy do hotelu. W hotelu musimy zapłacić z góry za dwie noce, bo tylko wtedy jest zniżka.
Dzień 11 (poniedziałek 11.02.04) Kair
Dzisiejsza noc nie była aż taka zimna, jak poprzednie. Być może różnice temperatur nie są tutaj aż tak drastyczne, jak na pustyni. Czekamy na śniadanie, ale nie ma go ani o 8-ej, ani o 8.30. Kobieta, która przygotowuje śniadanie przychodzi koło 9-ej. Chcieliśmy wyjść wcześniej z hotelu, lecz chyba nam się to dzisiaj nie uda. Śniadanie jest standardowe: bułka, dżem, jajko na twardo i herbata. Bardzo mierne i najeść się tym nie bardzo można. Dzisiaj wybieramy się do Gizy. Najpierw idziemy na piechotę pod Muzeum Egipskie, skąd odjeżdżają autobusy pod piramidy. Wokół muzeum jest mnóstwo policjantów i prosimy jednego z nich, aby nam zatrzymał autobus. Ruch jest spory, nawet przejście przez jezdnie stanowi problem. Trzeba być zdecydowanym i pewnie i szybko się poruszać na jezdni. Niestety nie pomyśleli ani o przejściach dla pieszych ani o sygnalizacji świetlnej na skrzyżowaniach. Każdy jeździ jak chce a piesi muszą się nauczyć uciekać prze rozpędzonym autem.
Jedziemy około 40 minut i podjeżdżamy pod samą bramę. Okazuje się, że piramidy są otoczone płotem. Udaje nam się kupić trzy bilety nauczycielskie na 2 legitymacje. Atmosferę zwiedzania zakłócają naganiacze i sprzedawcy różnych gadżetów (podkoszulki, pocztówki, czapki itd.), którzy mówią też po polsku, rosyjsku i czesku. Widać, że dużo tu turystów z Polski i sąsiadujących krajów. Piramidy robią wrażenie, ale nie aż takie, jakiego się spodziewaliśmy. Może to przez te tłumy turystów, a może nie należy mieć żadnych oczekiwań, kiedy wyrusza się w podróż. Pogoda nie sprzyja zdjęciom, jest duszno a niebo jest zamglone. Co chwilę musimy odganiać się od Arabów, oferujących nam przejażdżkę końmi, wielbłądem lub bryczką. Dookoła walają się śmieci, i nie widać nikogo sprzątającego. Jeszcze po południu chcemy udać się do Abu Sir, gdzie również znajdują się piramidy. Najprościej dostać się tam taksówką, ale wiadomo, że nie będzie to tanie Taksówką jedziemy tylko do ulicy wylotowej i tu wsiadamy do mini busa. Kiedy dojeżdżamy na miejsce, okazuje się, że musimy jeszcze iść około 2 km. Przy przystanku znajduje się mała jadłodajnia. Jesteśmy tak głodni, że rzucamy się na jedzenie jak wygłodniałe wilki. Zamawiamy falafele w bułce z pomidorem, frytkami i bakłażanem. Pyszne i kosztuje tylko 30 gr. Oczywiście zjadamy po 2 porcje. Po posiłku szybki marsz do piramidek. Nie ma tu wcale turystów, więc ludzie są nami bardzo zainteresowani, a w szczególności dzieci wracające ze szkoły. Czasem ktoś bąknie pod nosem „bakszysz”, lub poprosi o długopis, ale ignorujemy to, tak jak jakiegoś wiejskiego przewodnika, który się do nas przykleja. Po chwili jednak udaje nam się go odprawić. Czujemy też lecące za nami kamienie. To dzieciarnia....... Dzieci często biegają za białymi prosząc o coś, albo też czasami wyśmiewając się z białych. Ale my nie czuliśmy się źle z tego powodu. Myślę, że biały czuje się lepiej, gdy wyśmiewają się z niego dzieci w Afryce, niż czarny, gdy białe dzieci śmieją się z niego w Europie. Może europejskie dzieci śmieją się bardziej serio?.... Powrót do Kairu jest o wiele prostszy, zmieniamy tylko samochody i wszystko idzie jak po sznurku. W centrum spotykamy tego samego naganiacza od perfum, co poprzedniego dnia. Ponieważ kręcimy się w kółko, pomaga nam odnaleźć drogę do hotelu, której nie sposób znaleźć. Po drodze znajdujemy knajpkę z czymś, co przypomina spaghetti, a na koniec dnia oczywiście ciacho. Późnym wieczorem próbujemy znaleźć jakiś supermarket, lecz na próżno, takie sklepy są jedynie na peryferiach. Natomiast małych sklepików jest zatrzęsienie. Znajdujemy też sklep z alkoholem i o dziwo jest w nim ruch i to bynajmniej nie spowodowany przez turystów.
Dzień 12 (wtorek 10.03.04) Kair
Dzisiaj wstajemy późno, bo wiadomo, że śniadanie nie będzie punktualnie . Kobieta serwująca nam jedzenie domaga się napiwku. Nie bardzo wiemy za co i obiecujemy, że jutro dostanie. Dzisiaj mamy w planie: Muzeum Egipskie, a potem dzielnicę muzułmańską i koptyjską Kairu. W muzeum nie udaje się Andrzejowi wejść na moją legitymację nauczycielską, żadne ściemy nie pomagają, musi niestety dopłacić za bilet. Tu znowu tłumy turystów i przewodników. Każdy z nas zwiedza muzeum oddzielnie, każdego co innego interesuje. Muzeum egipskie jest w iście angielskim stylu jak i wiele innych budynków w mieście. Spotykamy się po południu i jedziemy do muzułmańskiej dzielnicy Kairu. Tu to dopiero jest egzotyka. Wchodzimy do jadłodajni z rybami i najadamy się okrutnie. Jest duży wybór sałatek - ja jem z bakłażanów z czosnkiem i rybę. Wszystko jest świeżutkie i tanie – przynajmniej na takie wygląda w przeciwieństwie do miejsca – istny chlewik tylko pachnie gorzej.... Jeśli ktoś decyduje się podróżować samemu po Egipcie i nie przełamie oporów by jeść w ich „restauracyjkach”, to bardzo szybko umrze z głodu. Należy wyjść z założenia, że skoro oni jedzą i żyją to i ja mogę jeść i przeżyć – a na kłopoty żołądkowe zawsze można znaleźć jakiś sposób.....
Potem następuje zwiedzanie dwóch meczetów (Hassana i Al. Rifai); udaje mi się wejść bez biletu a moi towarzysze podróży wchodzą na legitymacje. Kiedy chcemy zwiedzić cytadelę, okazuje się, że jest zamknięta. Tak twierdzi poznany przewodnik, który prowadzi nas do Błękitnego Meczetu – powiada, że nie jest przewodnikiem a jedynie udaje się w naszym kierunku (zapewne zażąda „haraczu”). Opowiada nam dużo ciekawych rzeczy. Po drodze próbujemy bataty (słodkie kartofle), którymi nie jesteśmy zbytnio zachwyceni. Obserwujemy życie na ulicy. Wszędzie walają się śmieci, góry śmieci, a bałagan wychodzi bez ogródek na środek ulicy panosząc się niemiłosiernie i zadzierając nosa. Jest przecież u siebie (bałagan), a my należymy do świata „cywilizowanych”. Pod meczetem Arab żegna się z nami, żądając bakszyszu i przekazując nas innemu. Tym razem musi się nacieszyć li tylko długopisem z odrzutu. Z minaretu mamy widok na całe miasto. Na dachach śmieci, kozy, kury i inne zaskakujące oko turysty rzeczy. Dla kóz mają olbrzymich rozmiarów kapustę, szkoda że u nas takiej nie ma. Pozbywamy się przewodnika. Chce prezent dla dziecka i „Tip”, ale dostaje tylko długopis. Na początku twierdził, że nic od nas nie chce. Potem sami idziemy do drugiego „błękitnego meczetu”. Tu nie płaci się za wstęp, ale oni oczywiście jak zwykle oczekują datku. A potem bazar dla Arabów – istna egzotyka i inny bazar, ale już z przeznaczeniem dla turystów. Chcą nas tu oskubać, ale my się nie dajemy. Chyba nikt nie jest tak nieustępliwy jak my. Mnóstwo turystów, a przodują Hiszpanie. Wybór towarów duży, jednak cenowo nie są one tak atrakcyjne jak w Asuanie. Szukamy jeszcze jakichś prezentów, a Gośka idzie jak zwykle na fajkę – chyba się uzależni. Jest tu drogo, bo ceny dla turystów zachodniej Europy. Potem okazuje się, że nie ma autobusu i bierzemy taxi za 5LE pod nasz hotel. Wieczorem łazimy po sklepach.
Dzień 13 (środa 11.02.04) Kair
Wstajemy późno, dopiero o 8-ej. Śniadanie dzisiaj jest szybciej niż zwykle. Już bez sera. Baba domaga się Tipa, dostaje paczkę herbaty ode mnie (żelazny przydział szkolny). Potem idziemy na przystanek autobusowy kupić bilety autobusowe do Hurghady, i tradycyjne zwiedzanie. Stary Kair – dzielnica Koptyjska. „Kościół Wiszący” pod wezwaniem NMP i Kościół św. Jerzego. Czuję, że mam już dosyć tego zwiedzania. Jeden kościół podobny do drugiego, nie mogę robić zdjęć, bo słońce nie takie, a wewnątrz nie wolno. Mnóstwo turystów - przeważają ponownie Hiszpanie. Andrzej chce jechać do Sakkary, choć czasu mamy mało - mimo wszystko decydujemy się. Musimy jechać metrem do końca i przesiąść się w trzy różne busy. Dwa minibusy i raz taxi ośmioosobowe (Peugeot). Coraz większa egzotyka, jesteśmy niezłym obiektem zainteresowania. Przy pierwszej zmianie busa, trochę kręcimy się w kółko, ale jacyś chłopcy prowadzą nas do właściwego. I już idzie jak z płatka. W Sakkarze idziemy na piechotę dosyć długo – chyba ponad 2 km. Z rowu z wodą śmieci aż wyłażą na drogę.... W Afryce wszelkie odpadki rzuca się na ziemię, tuż pod nogi. I wszystko byłoby dobrze, bo w tym klimacie wszystko się błyskawicznie rozkłada. Wszystko, tylko nie torebki foliowe, wobec torebek i przedmiotów z tworzyw sztucznych Afryka jest bezsilna i nigdy się z tym problemem nie upora.... Gdy podchodzimy pod bramę, jest już po 16. Nie chcą nas wpuścić. Chcąc obejść bokiem przez gaje palmowe, spotykamy przewodników koni i wielbłądów, jednak i tu policja pilnuje dziedzictwa kulturowego. Możemy pooglądać piramidki schodkowe jedynie zza krzaków. Przewodnik zaprasza nas do domu na herbatę. Podaje też jajecznicę i chleb a także bardzo ostry ser owczy w papryce. Powstaje dylemat jeść jajecznicę pływającą w oleju i nabawić się ewentualnych problemów zdrowotnych, czy obrazić gości i odmówić. Jemy i popijamy wodą, w której małe ameby być może aż machają ogonkami z radości. Gospodarze są bardzo mili, jednak musimy już wracać. Arab odprowadza nas do drogi i jedziemy do Abu Sir. Musimy trochę poczekać, aż uzbiera się cały mini bus. Po raz pierwszy wróciliśmy w to samo miejsce. Obserwując życie uliczne przyglądamy się z zaciekawieniem wołom, kozom, dzieciom i tak dalej. Jedziemy dosyć długo do Kairu, są korki, ruch straszny, wysiadamy koło Muzeum Egipskiego. Idziemy coś zjeść, potem Internet i do hotelu po bagaż. Tu się przebieramy, jest zimno, nie sądziliśmy, że tak może być zimno. Jedziemy taxi na dworzec autobusowy (5LE). Czekamy godzinę i jest – luksusowy autobus z WC, rozkładane siedzenia. Ruszamy punktualnie. Jest zimno. Znowu marzniemy - jak zwykle.
Dzień 14 (czwartek 12.02.04) Hurghada
Po całonocnej podróży „cumujemy” o 6-ej w Hurghadzie. Po wyjściu z autokaru dopada nas horda naganiaczy, która na widok nowo przybyłych turystów ożywia się niesamowicie, a na twarzach widzimy pojawiającą się radość. Nie wiedzą oni tylko, że niektórzy kończą podróż i znają tajniki ich rzemiosła. Postanawiamy się nie dać i iść sami, ale nam się to nie udaje. Właściciel hotelu i tym razem wygrał. Lądujemy więc w taksówce, która nas zawozi do hotelu „See Wave” za 10 LE od osoby. Standard hotelu jest w miarę przyzwoity a do morza bardzo blisko. Obiecanego pokoju nie możemy jednak zająć, bowiem musimy poczekać, aż wywalą Japońca z naszego apartamentu. A obiecany cudowny widok na morze jest, ale nie z pokoju, a z dachu hotelu. Na dzień dobry dostajemy herbatę. W cenie hotelu jest też śniadanie, ale ponieważ nie wykupujemy wyjazdu na rafy (żądają 100LE od osoby), śniadanko okazuje się fatamorganą. Jemy więc kisiele i zupki, bierzemy prysznic i idziemy „na miasto”. Przechadzając się po uliczkach wołają do nas po czesku i po rosyjsku. Dla turystów zdążyli już wybudować mnóstwo hoteli i sklepów, a naganiacze opanowali już podstawowe zwroty i po polsku, i po czesku, i po rosyjsku. Szukamy targu, jest taki, ale jedynie dla turystów. Z każdego sklepu podchodzi naganiacz i na siłę ciągnie nas do sklepu. Od razu rozpoznają w nas Polaków. To miasto wybudowano raczej dla turystów nieplecakowych. Nie wyobrażam sobie tu być dłużej niż jeden dzień. Po krótkim rekonesansie postanawiamy się rozdzielić, ponieważ chcemy popłynąć na rafę i ponurkować, Andrzej zaś chce iść na bazar. Po kilku chwilach znajdujemy łódź ze szklanym dnem i trzech towarzyszy podróży z kraju tulipanów. Płacimy 5$ od osoby. Około 2 km od brzegu szef rzuca kotwicę i skaczemy do wody. Rafa jest już miejscami zniszczona, ponieważ niecywilizowani Rosjanie sikają wprost do morza, a tubylcy rozszarpują ją kotwicami. A biedne rybki czekają na ochłapy z suto zastawionych hotelowych stołów mając nadzieję, że nie trafi im się torebka plastikowa...... Od szefa łodzi dostajemy po suchej bułce, by zwabić rybki i bez pardonu i żenady je podglądnąć, jednak jestem tak głodny, iż sam ją zjadam. Złota rybka niech sama sobie wyczaruje jedzonko. Potem idziemy coś zjeść. Kofte (warzywa w sosie pomidorowym, fasolka w sosie, sałatka i ryż i wszędobylski chleb) jest pyszne i aż za dużo. Wracając do hotelu, błądzimy niemiłosiernie i docieramy na obrzeża miasta. Pozytywną jednak stroną zgubienia się jest dotarcie do slumsów Hurghady i zobaczenia reality show w wydaniu arabskim. Obsługa hoteli zamieszkująca slumsy musi nieźle się nakombinować, by przestawić się na cywilizację. Dzieciaki slumsowe chętnie wystawiają swoje uśmiechnięte buźki przed obiektyw aparatu, a walające się śmieci są jedynie nieodzownym dodatkiem tworzącym harmonijną całość i tak zwany klimat. Zmysł podróżnika podpowiada nam jednak gdzie się udać i busikiem docieramy do hotelu. W hotelu spotykamy Andrzeja i wspólnie udajemy się na bazar, by powkurzać tubylców a jednocześnie targując się dokupić ostatnie brakujące rzeczy zwane prezentami. Andrzej jest wkurzony, bo gdzieś zgubił prawie całą pensję Araba – 20$. Zahaczamy o sklep spożywczy, by wymienić pieniądze i po raz ostatni poczuć się bogatym i rzucić się w wir zakupów (zakup hałwy). Po całodziennych wrażeniach idziemy spać. Jutro czeka nas wylot do kraju, pożegnanie z Afryką i zakończenie podróży, która – odnosimy wrażenie – rozpoczęła się jak gdyby wczoraj. Intensywne tempo i różnorodność wrażeń pozostawiły w pamięci wspaniałe wspomnienia i .....rosnącą tęsknotę za powrotem do kraju faraonów na dłużej. Na dłużej do Afryki, naszej Afryki.
Dzień 15 (piątek 13.02.04) Hurghada-Warszawa
Wstajemy już o 5-ej, bowiem taksówkę mamy zamówioną na lotnisko na 6-tą. Obiecane śniadanie przechodzi metamorfozę i zamienia się w nic nie znaczącą kanapeczkę w torebce foliowej. Pozostaje jedynie pytanie, czy Arab ma wyobrażenie o wielkości europejskiego żołądka. Taksówkarz, brat właściciela przyjeżdża punktualnie i ładuje nasze bagaże. Właściciel hotelu żąda z góry od nas pieniędzy ponoć na benzynę dla brata i zaczyna się utarczka słowna. Dajemy mu połowę, a resztę mamy dać bratu na lotnisku. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że żadnym bratem właściciela hotelu nie jest i nie ma brata, a na krzyki i gesty rozpaczy reagujemy spokojem i radzimy, by udał się do hotelu, gdzie u „brata” czekają na niego pieniążki. Rozstajemy się ofiarując w geście dobrej woli jednego dolara. Bez pomocy policjanta nie udałoby nam się szybko wyrwać ze szponów taksi drajwera. Łazimy po lotnisku, by pokłócić się ze sprzedającymi, nie mając zamiaru oczywiście nic kupować. Nadchodzi upragniona dla Andrzeja chwila odlotu i po odebraniu noża Andrzejowi z bagażu podręcznego, ładujemy się do samolotu. (zostaje mu złożona propozycja nie do odrzucenia – 5$ za możliwość wniesienia noża na pokład. Zapomnieliśmy się tylko zapytać ile kosztuje wniesienie bomby, ale zapewne ze trzy razy tyle co za nóż). Po całym samolocie zostajemy rozrzuceni i przesypiamy całą drogę. Po kilku godzinach lądujemy w świecie mroźnej zimy. Witaj ojczyzno, żegnaj raju utracony.
Krótkie epizody z Afryki
Przerwa techniczna
Autobus wolno toczy się na asfalcie. Kilometr wcześniej, z hukiem rozrywanego granatu strzeliła jedna z tylnych opon - dobrze, że była to para, więc mogliśmy powoli dojechać do posterunku granicznego, gdzie można było ją wymienić. Podczas, gdy celnicy rewidowali nasz bagaż, mechanik wraz z grupą gapiów zabrał się do roboty. Odkręcenie zewnętrznego koła poszło sprawnie - zapasówka była już przygotowana do wymiany, gdy się okazało, że koło wewnętrzne w jakiś sposób się zaklinowało i nie sposób je zdjąć. Najpierw w ruch poszły ciężkie narzędzia - lewarek, metalowa sztaba. Mocnymi uderzeniami od wewnątrz, spod samochodu próbowano ruszyć zaklinowane koło, ale to ani drgnęło. Ktoś poszedł do stojącej obok ciężarówki, wracając z jeszcze większymi i cięższymi narzędziami. Kolejna seria uderzeń, a koło ani drgnie. Gapie podrzucali coraz to nowe pomysły, ale żaden nie był skuteczny. Nie pomogła również jazda na flaku - koło jakby przyspawane nie chciało ustąpić nawet na milimetr. Sytuacja stawała się beznadziejna - upłynęła godzina impasu, zrezygnowani podróżni poukrywali się w cieniu a my zaczęliśmy się rozglądać za innym środkiem transportu. Ruch na granicy jest jednak minimalny. Mechanik cały czas dłubał przy kole w asyście garstki najwytrwalszych gapiów. W końcu przyszło olśnienie - trzeba odkręcić śruby! Po minucie pięć nakrętek leżało już obok zdjętego koła.
Granice
Czytam "Poisonwood Bible" Barbary Kingsolver, rzecz dzieje się w latach 60-tych w Kongo. Niektóre obrazy powracają w rzeczywistości, tak jakby zostały bezpośrednio skopiowane z książki. I ta bezpośredniość. Bariery między ludźmi są w zupełnie innych miejscach niż w Europie; inne rzeczy, wartości wyznaczają w naszych umysłach granice co wolno a czego nie, co powiedzieć a co zachować dla siebie. Bo czy pozwoliłby ktoś sobie na zagadnięcie dopiero co spotkanego znajomego: "Daj mi zegarek" albo "Czy wierzysz w Boga?". Słowa te padają często zaraz po podaniu sobie dłoni, wypowiedziane ot tak, z oczekiwaniem na odpowiedź. Misjonarz w Kongo stawia sobie za cel, by w przepływającej obok misji rzeczce dokonać chrztu miejscowych. Przez pół roku zabiega o względy u wodza wioski, stara się przekupić ludzi żywnością, wykłada Słowo. Wszystko po to, by po sześciu miesiącach dowiedzieć się, że nigdy tego nie dokona, bo zanim przyjechał, przechodzącą obok rzeczki dziewczynkę, zjadł krokodyl. Nikt mu o tym nie powiedział przez pół roku.
Ryzykowna jazda
W mieście najszybciej jeździ się motorkami. W Cotonou, od moto taxi jest żółto na ulicach a powietrze szare od spalin. Jednoślad jest szybszy od samochodu, może się przecisnąć tam, gdzie auto nie wjedzie. Na skrzyżowaniach samochody formują się w kolejkę a motorki przeciskają się do przodu, jadą z prawej, z lewej, chodnikami i środkiem. Na prostszych odcinkach pędzą na pełnej prędkości. Poruszając się po Cotonou, nie myślałem, jakie to jest ryzykowne. Wystarczy moment nieuwagi... Przedmieścia miasta. Coś się wydarzyło. Obok drogi tworzy się zbiegowisko. Podjeżdżam bliżej. Leżą na boku dwa motorki, większych uszkodzeń nie widać. Uczestnicy kolizji kłócą się po czyjej stronie leży wina. Jeden z nich stoi, twarz ocieka krwią. Na czarnej skórze Afrykanina nie widać krwi tak dobrze, jak u białych. Drugi poszkodowany wygląda na twarzy podobnie - głębsze rany odcinają się od skóry bielą. Ucierpiał jednak dużo poważniej - siedzi z rozprostowanymi nogami, jedna z nich jest złamana. Złamana to mało - dosłownie trzyma się na kawałku skóry, odseparowana od reszty ciała pod kątem prostym, jakby odcięta nożem w połowie łydki. Jak na filmach rysunkowych widać okrągły przekrój kości, czerwoną tkankę mięśniową i cienką warstewkę tłuszczu. Co robi ofiara wypadku? Nie doznaje szoku pourazowego, nie traci przytomności. Chwyta za amputowaną część nogi i na przemian przykładając ją do kikuta rozpaczliwie pokazuje, co mu się stało.
Stacja benzynowa
Początkowo myślałem, że to wino, jakiś trunek. Czerwonobrązowy płyn. Zdumiało mnie jednak, jak tego jest wiele. Wzdłuż drogi, drewniane stoły, stołki i stołeczki uginają się od ciężaru gąsiorów i wszelkiej maści butelek. Są ulice w Cotonou, gdzie kilkadziesiąt a może nawet setki sprzedawców oferuje podróżnym ów specyfik. Całe ulice. W naczyniach nie jest jednak sprzedawany alkohol lecz przemycana z Nigerii benzyna. Jest tańsza niż na stacjach o 25 CFA. Widać to zresztą wyraźnie, gdyż drewniane stołki stoją czasem dwa kroki obok.
Obiad
Oaza w Ouadâne przedstawia sobą posępny przykład przeszłej świetności i obecnego upadku. Po tym, jak wymarł handel karawanowy, z ważnego ośrodka wymiany barterowej i kultury, Ouadâne przeistoczyła się w oazę widmo - skaliste wzgórze, tuzin daktylowych palm, garść ludzi i kóz.
Chodząc między opustoszałymi domostwami trudno dziś sobie wyobrazić, że było to miejsce tłumne, gwarliwe, z setkami wielbłądów, tonami soli i daktyli. Dzisiaj przywitało nas dwóch chłopców, na podwórzach kryli się nieliczni ludzie, onieśmieleni wizytą.
W jednaj z chat, pod zawieszoną na żerdziach płachtą, kobiety przyrządzały posiłek, mężczyźni w przyległej chacie popijają herbatę, kurzą fajki. Dzisiaj na obiad koza, szczątki zwierzęcia lądują między nas na wielkiej, blaszanej misie. Mężczyźni ochoczo zabierają się do konsumpcji. Chata wypełnia się ciamkaniami, chrząkaniem. Mięso zostało ugotowane w wodzie z niewielką ilością przypraw, zastanawiam się, czy było posolone. Z kupy gorącego mięsiwa wyławiamy rękoma co apetyczniejsze kawałki. Goszczący nas Tubylcy używając dłoni prawej ręki oddzielają lepsze kąski, podsuwają je w naszą stronę.
Wokół bzyczą setki much, podczas zbliżania porcji do ust trzeba uważać, by któraś nie usiadła i nie przyległa do tłuszczu. Sprytni